Adam Mickiewicz urodził się 24 grudnia 1798 r. Jednego dnia świętował Wigilię, własne urodziny i imieniny. Szczególny charakter miało Mickiewiczowskie Boże Narodzenie w roku 1840. W październiku poeta wrócił do Paryża z Lozanny, a kilka dni przed Wigilią wygłosił pierwszy wykład poświęcony literaturze słowiańskiej w znakomitym Collège de France. Przez polskich emigrantów ten wstęp do kursu literatury słowiańskiej został przyjęty z entuzjazmem i wzbudził życzliwe zainteresowanie w francuskim środowisku naukowym i artystycznym (później prelekcje zdobyły wielki rozgłos, przychodzili na nie, wśród innych wielkich, George Sand i Fryderyk Chopin). Przypomnijmy, że był to okres, kiedy Mickiewicz był już dla wielu Polaków postacią pierwszoplanową, uznanym geniuszem, przewodnikiem, wieszczem…
Dla uczczenia sukcesu owego pierwszego wykładu i imienin wielkiego Adama, jego przyjaciel Eustachy Januszkiewicz urządził u siebie przyjęcie, które do literackich annałów przeszło pod nazwą „uczty u Januszkiewicza”, sławnej tym, że doszło na niej do poetyckiego pojedynku dwóch wieszczów – Mickiewicza i Słowackiego. Orężem było słowo. A ściślej – improwizacje poetyckie. Była to dość popularna w I połowie XIX w. forma twórczości poetyckiej. Trzeba było mówić wierszem bez przygotowania, czasem na zadany przez publiczność temat… Mickiewicz improwizował w ten sposób już od czasów filomackich. Kiedy się czyta relacje z tego zdarzenia, a opisywało je wielu, trudno się oprzeć wrażeniu, że reakcje zgromadzonej publiczności przypominały to, co towarzyszyło występom wielu dwudziestowiecznych i dzisiejszych idoli muzyki rozrywkowej – spazmy, krzyki, omdlenia, łzy wzruszenia…
25 grudnia 1840 r., Paryż, rue de l’Echodé
Wieczorną porą do mieszkania Eustachego Januszkiewicza zaczęli się schodzić goście, polscy emigranci: „cała poezja, muzyka i wszystko, co pióro źle czy dobrze trzyma” – jak to określił Jan Koźmian, relacjonując wieczór bratu. Wśród tych, co je trzymali mocno był – oprócz solenizanta – Juliusz Słowacki.
Zaczęto od popisów muzycznych, wygłaszano słowa powitania i wznoszono toasty.
„Dla wydobycia z dusz uśpionych umysłu do poezji i rozweselenia serc smutkiem znękanych, wychylono niejeden kielich za zdrowie osób przytomnych (czyt. obecnych) – relacjonował korespondent poznańskiego „Tygodnika Literackiego”.
Wino wzburzyło umysły i zapewne temu należy przypisać, że: „…w końcu biesiady wywołano Słowackiego do improwizacji. […] mówił bardzo ładnie. Wzniósł piramidę z urażonej miłości własnej. Ciągle obracał mowę do Mickiewicza: «zwyciężyłeś mnie, lew konający padam ci do nóg» itd. […] Gdy skończył, dostał oklaski, ale smutne zrobił wrażenie. Uczuł to sam i jeszcze raz głos zabrał: «na łodydze mego życia – rzekł – wyrosło dwa kwiaty, jeden zazdrości i dumy, ten więdnieje, drugi miłości ku tobie, świeżo rozwity. Schyl się i zerwij go.»” (to znów relacja Koźmiana).
Zdaje się, że Mickiewicz wahał się, czy odpowiedzieć, ale wstał i zaczął mówić. Ale lepiej oddajmy głos Koźmianowi:
„Opowiedzieć ci jego improwizacji nie potrafię, było to coś wielkiego, przenikającego, mówił z dziwną płynnością i ślicznymi wierszami. Wszyscy płakali, ja ledwie się na nogach utrzymać mogłem. Zimna treść jego śpiewu była: poetą być nie można bez wiary i miłości. Z jaką delikatnością uczucia pierwsze lata Słowackiego i swoje dla niego współczucie odmalował! Z jaką pogodą, z jaką spokojnością odpierał jego zażalenia. […] Skończył na Bogu. Twarz jego była cudna powagą, pogodą i uniesieniem. Improwizacja więcej 150 wierszy wyniosła. Sam nigdy nie doznałem podobnego wrażenia i nigdy podobnego u innych nie widziałem. Ropelewski dostał spazmów, które mu całą noc trwały. Słowacki, biedny Słowacki szlochał”.
Redaktor „Tygodnika Literackiego” chyba jednak trochę przesadził: „…wszyscy przytomni zalali się łzami – jeden okrzyk uwielbienia wyrwał się z piersi – wszyscy niemal na kolana przed nim padali, jakieś uczucie wzajemnej miłości wszystkich serca ogarnęło, mało znajomi ściskali się wzajemnie, zaręczając sobie wieczną przyjaźń i poświęcenie. Dla słabości nerwów niektórych wzruszenie było za mocne. Chorzy pozdrowieli, a artyści nową w sobie poczuli siłę twórczą, nowe natchnienie. Działo się to o drugiej po północy”.
Koźmian dodał jeszcze, że w tym momencie Mickiewicz i Słowacki byli ze sobą: „jak dwaj bracia – ściskali się – chodzili opowiadając sobie przeszłe zatargi”. A on sam – już po wszystkim musiał się położyć do łóżka i dwa dni przechorował!
To prawda, że trochę egzaltowane te relacje, ale jak się ogląda na filmach ekstatyczne zachowania nastoletnich wielbicielek zespołu The Beatles…
Sam Mickiewicz tak skomentował sytuację w liście do Bohdana Zaleskiego: „Wczora byliśmy na sutej wieczerzy u Eustachego; wyzwany przez Słowackiego improwizacją, odpowiedziałem z natchnieniem, jakiego od czasu pisania Dziadów nigdym nie czuł. Było to dobre, bo wszyscy ludzie różnych partii rozpłakali się i bardzo nas pokochali, i na chwilę wszyscy napełnili się miłością. W te chwile duch poezji był ze mną”.
Słowacki tej chwilowej porażki nie zapomniał, była ona tym dotkliwsza, że sytuacja się powtórzyła po kilku dniach. W Nowy Rok Januszkiewicz urządził drugą ucztę na cześć Mickiewicza. W imieniu zgromadzonych to właśnie autor „Beniowskiego” wręczał rywalowi pamiątkowy puchar. A potem Mickiewicz znów improwizował „…albo raczej prorokował”. Zakończenie napisanego później „Beniowskiego” jest otwartą polemiką z Mickiewiczem. Choć jego autor doceniał wielkość swojego poetyckiego rywala, żegnając go wymownie:
Bądź zdrów! - A tak się żegnają nie wrogi,
Lecz dwa na słońcach swych przeciwnych - Bogi.
Boże Narodzenie, a zwłaszcza Wigilia jest symbolicznie spleciona z biografią naszego największego poety. Wątek ten rozwinęła ostatnio znakomita Barbara Wachowicz, wydając książkę „Wigilie polskie. Adam Mickiewicz” (Rytm, 2016). Polecamy!
Przy pisaniu tekstu korzystałem z następujących źródeł:
Dla uczczenia sukcesu owego pierwszego wykładu i imienin wielkiego Adama, jego przyjaciel Eustachy Januszkiewicz urządził u siebie przyjęcie, które do literackich annałów przeszło pod nazwą „uczty u Januszkiewicza”, sławnej tym, że doszło na niej do poetyckiego pojedynku dwóch wieszczów – Mickiewicza i Słowackiego. Orężem było słowo. A ściślej – improwizacje poetyckie. Była to dość popularna w I połowie XIX w. forma twórczości poetyckiej. Trzeba było mówić wierszem bez przygotowania, czasem na zadany przez publiczność temat… Mickiewicz improwizował w ten sposób już od czasów filomackich. Kiedy się czyta relacje z tego zdarzenia, a opisywało je wielu, trudno się oprzeć wrażeniu, że reakcje zgromadzonej publiczności przypominały to, co towarzyszyło występom wielu dwudziestowiecznych i dzisiejszych idoli muzyki rozrywkowej – spazmy, krzyki, omdlenia, łzy wzruszenia…
25 grudnia 1840 r., Paryż, rue de l’Echodé
Wieczorną porą do mieszkania Eustachego Januszkiewicza zaczęli się schodzić goście, polscy emigranci: „cała poezja, muzyka i wszystko, co pióro źle czy dobrze trzyma” – jak to określił Jan Koźmian, relacjonując wieczór bratu. Wśród tych, co je trzymali mocno był – oprócz solenizanta – Juliusz Słowacki.
Zaczęto od popisów muzycznych, wygłaszano słowa powitania i wznoszono toasty.
„Dla wydobycia z dusz uśpionych umysłu do poezji i rozweselenia serc smutkiem znękanych, wychylono niejeden kielich za zdrowie osób przytomnych (czyt. obecnych) – relacjonował korespondent poznańskiego „Tygodnika Literackiego”.
Wino wzburzyło umysły i zapewne temu należy przypisać, że: „…w końcu biesiady wywołano Słowackiego do improwizacji. […] mówił bardzo ładnie. Wzniósł piramidę z urażonej miłości własnej. Ciągle obracał mowę do Mickiewicza: «zwyciężyłeś mnie, lew konający padam ci do nóg» itd. […] Gdy skończył, dostał oklaski, ale smutne zrobił wrażenie. Uczuł to sam i jeszcze raz głos zabrał: «na łodydze mego życia – rzekł – wyrosło dwa kwiaty, jeden zazdrości i dumy, ten więdnieje, drugi miłości ku tobie, świeżo rozwity. Schyl się i zerwij go.»” (to znów relacja Koźmiana).
Zdaje się, że Mickiewicz wahał się, czy odpowiedzieć, ale wstał i zaczął mówić. Ale lepiej oddajmy głos Koźmianowi:
„Opowiedzieć ci jego improwizacji nie potrafię, było to coś wielkiego, przenikającego, mówił z dziwną płynnością i ślicznymi wierszami. Wszyscy płakali, ja ledwie się na nogach utrzymać mogłem. Zimna treść jego śpiewu była: poetą być nie można bez wiary i miłości. Z jaką delikatnością uczucia pierwsze lata Słowackiego i swoje dla niego współczucie odmalował! Z jaką pogodą, z jaką spokojnością odpierał jego zażalenia. […] Skończył na Bogu. Twarz jego była cudna powagą, pogodą i uniesieniem. Improwizacja więcej 150 wierszy wyniosła. Sam nigdy nie doznałem podobnego wrażenia i nigdy podobnego u innych nie widziałem. Ropelewski dostał spazmów, które mu całą noc trwały. Słowacki, biedny Słowacki szlochał”.
Redaktor „Tygodnika Literackiego” chyba jednak trochę przesadził: „…wszyscy przytomni zalali się łzami – jeden okrzyk uwielbienia wyrwał się z piersi – wszyscy niemal na kolana przed nim padali, jakieś uczucie wzajemnej miłości wszystkich serca ogarnęło, mało znajomi ściskali się wzajemnie, zaręczając sobie wieczną przyjaźń i poświęcenie. Dla słabości nerwów niektórych wzruszenie było za mocne. Chorzy pozdrowieli, a artyści nową w sobie poczuli siłę twórczą, nowe natchnienie. Działo się to o drugiej po północy”.
Koźmian dodał jeszcze, że w tym momencie Mickiewicz i Słowacki byli ze sobą: „jak dwaj bracia – ściskali się – chodzili opowiadając sobie przeszłe zatargi”. A on sam – już po wszystkim musiał się położyć do łóżka i dwa dni przechorował!
To prawda, że trochę egzaltowane te relacje, ale jak się ogląda na filmach ekstatyczne zachowania nastoletnich wielbicielek zespołu The Beatles…
Sam Mickiewicz tak skomentował sytuację w liście do Bohdana Zaleskiego: „Wczora byliśmy na sutej wieczerzy u Eustachego; wyzwany przez Słowackiego improwizacją, odpowiedziałem z natchnieniem, jakiego od czasu pisania Dziadów nigdym nie czuł. Było to dobre, bo wszyscy ludzie różnych partii rozpłakali się i bardzo nas pokochali, i na chwilę wszyscy napełnili się miłością. W te chwile duch poezji był ze mną”.
Słowacki tej chwilowej porażki nie zapomniał, była ona tym dotkliwsza, że sytuacja się powtórzyła po kilku dniach. W Nowy Rok Januszkiewicz urządził drugą ucztę na cześć Mickiewicza. W imieniu zgromadzonych to właśnie autor „Beniowskiego” wręczał rywalowi pamiątkowy puchar. A potem Mickiewicz znów improwizował „…albo raczej prorokował”. Zakończenie napisanego później „Beniowskiego” jest otwartą polemiką z Mickiewiczem. Choć jego autor doceniał wielkość swojego poetyckiego rywala, żegnając go wymownie:
Bądź zdrów! - A tak się żegnają nie wrogi,
Lecz dwa na słońcach swych przeciwnych - Bogi.
Boże Narodzenie, a zwłaszcza Wigilia jest symbolicznie spleciona z biografią naszego największego poety. Wątek ten rozwinęła ostatnio znakomita Barbara Wachowicz, wydając książkę „Wigilie polskie. Adam Mickiewicz” (Rytm, 2016). Polecamy!
Przy pisaniu tekstu korzystałem z następujących źródeł:
- Zofia Makowiecka, „Kronika życia i twórczości Mickiewicza. Październik 1840 – maj 1844”, Warszawa 1968
- Roman Koropeckyj, „Adam Mickiewicz – życie romantyka”, Warszawa 2014
- N.O., „Improwizatorowie”, Tygodnik Literacki, 1841 nr 8
Młody Mickiewicz (z prawej, z uniesioną ręką) improwizujący publicznie został ukazany na obrazie Grigorija Miasojedowa, w słynnym salonie księżnej Zinaidy Wołkońskiej w Moskwie (poeta przebywał w Rosji w latach 1824-29). Wśród słuchających siedzi Aleksander Puszkin. (domena publiczna)